Tomasz Kalitko urodził się 30.01.1979r. w Gorzowie Wielkopolskim. W 1999r. ukończył Państwowe Liceum Sztuk Plastycznych, otrzymując wyróżnienie i ocenę celującą. W roku 2000 Rozpoczął studia w Akademii Sztuk Pięknych w Poznaniu na wydziale Malarstwa. W 2003 roku wyjechał na stypendium do stolicy Transylwanii, Cluj-Napoca w Rumunii na Uniwersytet Sztuki i Designu. W 2004r przebywał pół roku w Nowym Jokru w celu zbierania inspiracji. W roku 2006, obronił dyplom w pracowni prof. Jana Świtki, za który otrzymał wyróżnienie i ocenę celującą. Dyplom został wyróżniony też w Konkursie im. Marii Dokowicz przez Galerię Profil. Od 2006 roku jest asystentem w VI Pracowni Malarstwa prof. Tomasza Psuji na Akademii Sztuk Pięknych w Poznaniu. W 2007 roku zdobył pierwsze miejsce na Międzynarodowych Warsztatach Malarskich, ufundowane przez Marka Marię Pieńkowskiego. Tomasz Kalitko został również laureatm stypendium Marszałka Województwa Wielkopolskiego w dziedzinie kultury w roku 2011.
O godzinie 21.20 na Bedford zwykle tłum. Filcowy bit obcasów nadaje tej dzielnicy troszkę swojski nastrój, a jak dodamy do tego jeszcze co najwyżej dwupiętrową zabudowę, pomyślimy, że to przedmieścia, do których ktoś wysłał armię młodego Manhattanu w celu pozyskania nowych lądów. W rzeczywistości Brooklyn ma w sobie coś z małomiasteczkowego popołudnia, w którym nie czeka się na zaparzenie herbaty, tylko na subway do nowej szansy. Róg Bedford i Queens kończy narastającą serię neonowych zaproszeń i stanowi swoisty sprawdzian powściągliwości, po którego przejściu znaleźć można niepozorne drzwi do ascetycznego przedsionka – celi stanowiącej przejście do innego świata. Przed klubem nie stoi prawie nikt, a te snujące się w pobliżu cienie nie wyglądają na melomanów. Do klubu, którego nazwa znajduje się w środku, można trafić tylko jeśli się jest zaproszonym przez innego muzyka lub widza, ale który wcześniej musi być czyimś kolegą; nigdy przypadkiem. Bynajmniej nie jest to miejsce w stylu niedzielnych koncertów na Harlemie, a dokładniej Edgecombe Avenue nr 555 organizowanych przez Marjorie Eliot, a raczej starego warsztatu odziedziczonego przez dość leniwego syna, który po plajcie zakładu otwiera go tylko po to żeby zarobić kilka dolarów i to nie po to by się nimi z kimkolwiek dzielić. Stoliki i mini bar będący zarazem szatnią pozwalają zorientować się w topografii miejsca, a leniwie oświetlające instrumenty światło wskazuje kierunek słuchania. Około 22-ej na scenie pojawiła się grupa ludzi i to co tam się wydarzyło pozostanie w mojej pamięci na długo. Saksofon tenorowy, gitara jazzowa, piano, a na basie grał właściciel, niezbyt wysoki czarnoskóry posąg nadający groove chwili. Różne konfiguracje w jakich grali zdemaskowały publiczność, z której większość się tam pojawiła i po prostu grała. Cykl obrazów prezentowanych na wystawie inspirowany jest właśnie tamtym pamiętnym jam session w nielegalnym klubie na Brooklynie, jednak na kształt obrazów wpływ mają moje wieloletnie doświadczenia z jam session z muzykami już dużo bliższymi mi, i stanowią pewną sumę tych doświadczeń. Jedno, na czym szalenie mi zależało, to uchwycić moment, złapać flesz, ćwierćnutę chwili i namalować ją. Ten wyjątkowy stan skupienia, w którym pozostałe czynności życiowe zredukowane są do minimum, staje się czymś na kształt szamańskiego święta, lub przynajmniej niepowtarzalnym doznaniem. Inspiruje mnie szybkość porozumienia, które jest na scenie pomiędzy muzykami reagującymi na siebie dużo wcześniej aniżeli pojawia się myśl.